Cisza przed burzą
Jechaliśmy sobie pociągiem przez pół Polski, leniwie obserwując krajobrazy mknące za oknami i po części siebie nawzajem. Właściwie podróżowałam trochę bez celu, licząc na to, że podróż zmieni wszystko diametralnie i pozwoli mi odetchnąć, nabrać sił do dalszej walki – krótko mówiąc, ostatnio miałam pewne problemy życiowe, które zażegnałam i właśnie pędziłam w wagonie gdzieś przed siebie, praktycznie w nieznane.
Dworce mijane co pewien czas powodowały rotację pasażerów. Dzień upływał nużąco i upalnie, im bliżej wieczora, tym mniej osób dosiadało się do przedziałów. Złote promienie słońca nastrajały romantycznie i nostalgicznie. Gdzieś koło osiemnastej w moim przedziale pojawił się pewien dość atrakcyjny mężczyzna. Po osiemnastej byliśmy sami i…
Bardzo dziwna sytuacja! Odezwałam się pierwsza do milczącego towarzysza podróży, ale zostałam zignorowana. Cóż – może nie ma ochoty rozmawiać? Ale on, z uroczym i nieco nieśmiałym uśmiechem, zaczął szybko poruszać palcami. Rozpoznałam język migowy i zrozumiałam, że ów mężczyzna jest niemową lub głuchoniemym. Na rozpoznaniu jednak się skończyło, przez co zaczęłam żałować – taki przystojny facet! On jednak nie wydawał się zrażony ani urażony. Przesiadł się bliżej mnie (wcześniej zajmował miejsce naprzeciwko) i delikatnie pogłaskał mnie po twarzy.
Nie miałam nigdy do czynienia z kimś takim. Pracowałam kiedyś z osobami niewidomymi, jednak byliśmy dość daleko od siebie, tj. czysto zawodowe relacje. Sądziłam, że dotyk to zmysł przewodni właśnie niewidomych lub niedowidzących. Ten jednak przystojny człowiek dotykał, ale jak dotykał! Najpierw wyglądało to niewinnie i delikatnie… Ja – moja skóra – jakieś receptory i złote promienie słońca, które odbijały mi się nawet w oczach – brzoskwiniowy puch. Teraz iskrzenie, tam gdzie powierzchnia tak delikatnie styka się z drugą powierzchnią. Czułam jego palce, tak bardzo i wtedy tylko je – lekko chropowate opuszki, promienie słońca, zaczęłam opadać, opadać i w końcu niewinnie ułożona na swoim rzędzie siedzeń.
Mężczyzna przystojny i milczący wstał, zamknął drzwi przedziału od wewnątrz, wrócił, a w oczach miał niebo. Miękłam pod jego dłońmi, które jeszcze były daleko, ale się przybliżały i to zdecydowanie. Resztki rozsądku protestowały tam gdzieś pod błękitem przestworzy, tam gdzie nie było już mnie, ale jakaś bardzo mało racjonalnie myśląca istota. Roztrzęsiona pożądaniem i gotowa oddać się na zagrzanych popołudniowym słońcem płaszczyznach skórzanej tapicerki. Dotykał mojej twarzy jak największego skarbu na świecie, a ja drżałam i opadałam, mimo że wciąż było tak niewinnie i delikatnie. Pieścił płatki uszu, szyję, przytykając swoje czoło do mojego; robiło się gorąco, duszno, kurzliwie od blasku gorącego słońca, które bezczelnie wdzierało się przez szybę. Zetknęły się nasze usta i popłynęła przez nie popołudniowa, mamiąca słodycz. Całował równie wprawnie i równie delikatnie jak robił wszystko inne. Osunęliśmy się powoli na oparcie, on szedł, znacząc przez policzek i szyję mokry ślad pożądania, rysując kółeczka na drżącej i przerażonej odczuciami mnie.
W zupełnym milczeniu, ciszy i pozornym spokoju pozbyliśmy się ubrań, choć krew zdyszana galopowała przez żyły, a pot perlił się świadectwem obejmującego nas zatracenia. Jęczałam, świadoma tego, że on i tak mnie nie słyszy, świadoma, że jeśli zacznę jęczeć głośniej, ktoś z pozostawionych za drzwiami ludzi pomyśli, że tu kogoś krzywdzą i przybiegnie na pomoc… A on dalej w sposób najdoskonalszy ze sposobów używał swoich ust i języka, traktując moje ciało jak pas startowy, w tej chwili wyraźnie lśniący wzdłuż i rozgrzany miłością. Nie czułam jeszcze nigdy, że piersi mogą wzbierać jak pączki róż i choć resztka świadomości krzyczała by odszukać równie resztkowe pokłady rozumu, nic nie mogłam na to poradzić.
Brał w usta tylko sutki, a resztę starał się wchłonąć, zataczał językiem kółeczka i rysował wilgocią łodyżki, zjeżdżając aż do łona, gdzie łodyżki krzyżowały się w starannie przystrzyżonej kępce owłosienia na wzgórku rozkoszy. I listki, łaskoczące cienką, delikatną skórę na żebrach, wykwitające prawie, że na plecy – nie wiedziałam, czy dalej jęczeć, czy też może wybuchać radosnym chichotem. Róże mają kolce, a więc przygryzał delikatnie moją skórę, a ja przygryzałam wargi; w końcu zawisł nad kobiecym rajem, który z mojego punktu widzenia perlił się złociście, z jego punktu zapewne miał woń róż… Zapach różanych płatków to także moja ulubiona woń. Teraz rozgrzana żarem mojego ciała, unosiła się w oparach ku górze. Lawirowałam na wyżynach przed rozkoszy, jeszcze nie dochodziłam, drżałam, unosiłam się i spadałam. Chwilami oczy i uszy otwierały się na inne bodźce, oślepiające promienie słońca, coraz niżej, coraz bardziej złociste; turkotanie pociągu – przypomniałam sobie swój pierwszy raz na wakacjach.
Świadome swojej misji męskie usta drążyły ścieżkę prosto do kompletnego szaleństwa! Mężczyzna ideał, mężczyzna szlachetny, piękny i jedyny, ja – naga, ułożona romantycznie na skórzanej tapicerce… Językiem odnalazł mój najwrażliwszy punkt i zdawało mi się, że przesuwa nim tylko w górę i w dół, a ja lecę w górę, w dół i gdzieś w przestworza, gdzie nie ma granic, hamulców i pojazdów mechanicznych. Słowem – przeżyłam orgazm stulecia.
Nie był to jednak koniec i poczułam, jak w moje rozgrzane wnętrze wnika zupełnie konkretna męskość. Skończyła się delikatność, a może raczej przerodziła się Ona w namiętność, która już nie dawała się stłumić doznaniami raczej ulotnymi, przyszedł czas na mocne i zdecydowane pchnięcia, wiodące mnie po raz kolejny na szczyty. Trafiłam na kochanka, który nie tylko myślał o własnej rozkoszy i któremu wcale się nie śpieszyło. Drażnił się ze mną; wnikał zdecydowanie, ale powoli, narastało napięcie, a ja zaciskałam mocno uda, przyciągałam do siebie jego pośladki splecionymi nogami. Trwał jak skała ze swoim zdecydowaniem i sam nadawał rytm, rytm odwieczny, najwłaściwszy z właściwych i docierający w najdalsze zakamarki tego, co nazywałam sobą. Miałam wrażenie, że choć życie odebrało mu jedno – to otrzymał w zamian coś innego, niesamowitego. Swoisty dar…
Dochodziliśmy razem, panowała cisza, w której głośne oddechy przeplatały się z odgłosami rozpalającego nas pożądania. Nie pamiętam już, czy może na koniec krzyknęłam, w każdym razie promienie słońca zza okna bardzo kuły w oczy i rozpraszały się przez gałęzie i duszne, letnie powietrze nadchodzącego wieczoru.
Leżeliśmy obok siebie… powiew wiatru zwiastował zmianę barw nieba i przyjemnie chłodził nasze rozpalone ciała. Marzyłam, by było tak już zawsze, trzymając go za rękę, czułam senność i wyczerpanie, ale nie poddawałam się im, wiatr rzeźwił, byliśmy w pociągu, wnioskując po upływie czasu – niedługo miała nastać pora by wysiadać. Tymczasem nie chciało nam się nawet ruszyć. Leniwie obserwowałam swoją skórę, lśniącą złociście rosą i pokrytą znakami tego, co przed chwilą robiliśmy. Na jego skórze również widziałam ślady własnej namiętności i zaczerwieniłam się, że byłam tak bardzo drapieżna. Mijały chwile, on zaczął się ubierać, robił to szybko i sprawnie. Rzucił mi jeszcze uwodzicielskie spojrzenie, otworzył drzwi, niszcząc prowizoryczną blokadę. Przeraziłam się, że ktoś wejdzie i zobaczy mnie nagą, spoconą i całą sobą krzyczącą o swojej rozkoszy. Ubrałam się jeszcze szybciej.
Podał mi karteczkę z numerem telefonu.
– Żegnaj – powiedział, mrugnął i zniknął za drzwiami.